„Jak zostałem sprzedawcą?” Historia sukcesu naszego Agenta Roku.

Autor: Maciej Harasim, 16.05.2022

Pierwszy raz. Pierwszy raz, gdy „zostałem sprzedawcą”. Jakie to z perspektywy lat pociesznie żenujące wspomnienie.

Oto lipiec, upał niemiłosierny leje się z nieba, a od ziemi dodatkowe grzanie zapewnia parujący osiedlowy asfalt. Młodszy o kilkanaście lat Maciej, kilka dni po ostatnim egzaminie maturalnym przemierza z buta warszawskie Bemowo. I to nie z byle jakiego buta przemierza! Przemierza elegancko w lekko ściachanych pantoflach od garnituru kupionego kilka miesięcy wcześniej na studniówkę. Sam garnitur też jest obecny. I krawat z grubym supłem. I nawet kamizelka jest, żeby było bardziej poważnie, doroślej. No powiem wprost, stylówą komiwojażera zacząłem moją karierę z wysokiego Ce 😎

Przysłowiowy Stróż w czerwcowe święto wyglądał przy mnie, jak Gianni Versace, ale ja na szczęście nie byłem wtedy tego świadomy. Mój „profesjonalny” wygląd, mimo 30-stopniowego skwaru, dodawał mi pewności siebie tak potrzebnej przed przekroczeniem progu Kwiaciarni na Placu Kasztelańskim. To będzie moja pierwsza rozmowa, moja pierwsza poważna praca, moja pierwsza SPRZEDAŻ… Stałem przed tą kwiaciarnią dobre 10 minut walcząc ze sobą i zastanawiając się, czy ja w ogóle odważę się tam wejść. Moim zadaniem było namówić Właściciela kwiaciarni, by wykupił reklamę na internetowym portalu dla mieszkańców Bemowa. Tylko co ja mam mu właściwie powiedzieć? I czy to ma sens? Czy gość mnie nie przepędzi wyzywając od Jehowych?

Co ja tu w ogóle robię?

STOP.
10 wdechów.
Ogarnij się chłopie!
Przymaszerowałeś pół Bemowa w tym grzejącym jak narciarski kombinezon garniturze, ktoś Ci zaufał i powierzył Ci tą pracę, więc weź się w garść, właź do środka i po prostu postaraj się coś z siebie wyksztusić!
No i coś tam wyksztusiłem. Potykając się przy co drugim słowie, błądząc po niewiele znaczących zdaniach, próbując znaleźć sens własnej wypowiedzi.
Właściciel Kwiaciarni sympatycznie się uśmiechał i ze zrozumieniem kiwał głową, choć jestem pewien, że nie miał pojęcia, co ja właściwie chcę mu sprzedać. Ale ewidentnie widział, że się męczę, więc postanowił wesprzeć mnie na duchu. Skończyło się na rozmowie o tulipanach.
Miałem przeczucie, że moja pierwsza rozmowa z klientem nie poszła najlepiej, ale sympatyczna reakcja Pana Kwiaciarza zachęciła mnie, by zapukać do kolejnych drzwi. Do drzwi bemowskiej pizzerii, bemowskiego fotografa, bemowskiego punktu z dorabianiem kluczy itd.
Co prawda większość z tych wizyt miała podobnie uroczy przebieg, jak ta pierwsza, ale zdania w moich ustach zaczynały się coraz bardziej kleić, a zimne poty oblewały mnie jakby rzadziej. O skuteczności tej „sprzedaży” nie mogło być oczywiście mowy, ale już co niektórzy potencjalni klienci rozmawiali ze mną z lekkim zainteresowaniem.
Minęły trzy miesiące, przeszedłem Bemowo wzdłuż i wszerz kilkanascie razy, odbyłem kilkadziesiąt rozmów. Nie sprzedałem absolutnie NIC.
Tego lata na własnej skórze przekonałem się, że ta cholerna sprzedaż nie jest wcale taka łatwa. Że nie nauczysz się jej w kilka tygodni. Że pod tym pojęciem kryje się wiele zagadnień i potrzeba lat, by choć część aspektów w tym procesie zrozumieć.
Pod koniec września moje garniturowe pantofle były tak schodzone, że trafiły do kosza. Zakończyłem swój pierwszy etap kariery z mizernym wynikiem finansowym, ale też z bezcennymi doświadczeniami i mini rewolucją w głowie.
Chyba właśnie wtedy pierwszy raz pomyślałem, że sprzedaż może być czymś ekscytującym. To była taka mała, niewinna myśl, która z czasem, z przypływem kolejnych doświadczeń kiełkowała, rosła i kwitła mi w głowie. A dziś stanowi fundament tego, jak postrzegam swoją pracę… a w zasadzie nie pracę, tylko pasję.
PS. W tym miejscu winien jestem ukłony dla mojego Wujka, który obdarzył mnie zaufaniem i dał mi opisaną wyżej szansę. Dziękuję.

Pozostałe artykuły